wtorek, 11 marca 2014

Zeskoczenie

[II]

III

Zeskoczyłam z domku na jabłoni. Wypadłam umyślnie z okienka, wypełnionego kremowymi kwiatami, w trawę. Dotąd podziwiałam z góry jej zieleń, neutralność, korzeń, stokrotki. Sama miałam tylko szarlotki, pąki, zapachy i długie noce. Bajki powinny się zdarzać, nie trwać. No, to wyskoczyłam w trawę.

Ile w niej radości! Jaka błogość i wolność! Wreszcie mogłam swobodnie tańczyć. Bez obaw o jabłecznik w porcelanie. Ach, naturo! Odkryłam mrówki, które zaakceptowały, a może nawet polubiły mnie od razu. Spotkałam dwa koty, które pozwoliły się głaskać. Szczęśliwa gardziłam jabłoniowymi wysokościami. - Infantylne naiwności -  myślałam. - Ograniczające wyniosłości, bezsensowne piękności - myślałam. Wreszcie czułam, że jestem i trwam. Byłam pewna, że piekąc bezę po bezie dążyłam do tej właśnie trawy. Zielony taniec był męczący ale wychodził mi coraz zgrabniej. Coraz częściej udawało mi się nie dotykać stopami ziemi. Na głowie rósł mi wianek ze stokrotek, które w nocy razem ze mną zasypiały. Cieszyła mnie ta oschła, cielesna rzeczywistość. Taka prawdziwa, dotykalna i bezlitosna. Czy to nie wspaniałe wyzwolenie?

- Ja bym nie chciała jabłek, to nie była moja chęć, a konieczność. W zasadzie, niekonieczna. Po prostu, kiedyś umarłam i obudziłam się na jabłoni, związana wstążkami... straszne rzeczy, szkoda gadać. Chyba wciąż nie jestem gotowa na rozmowę - co rusz wzdychałam do przestrzeni. Gotowa byłam, wręcz potrzebowałam rozmowy, ale siedziałam w trawie. Bezpośredniość obcowania zdystansowała mnie do śmierci i innych nietrwań. Trzymałam zielony poziom nietykalności wnętrzności. Bo trawa właśnie tym różni się od jabłek, że ona przy tobie jest, a jabłka mogą cię napełnić. Tak słodko, tak, że chcesz żyć, aż w końcu przestajesz je doceniać i myślisz - e, jabłka, banał, ograniczenie, nic - i wyskakujesz. Bo chcesz być wolny.

Kiedy żołądek uświadomił mi to po raz pierwszy, przestraszyłam się nie na żarty. Po chwili jednak wszystko sobie w środku poukładałam. Metodą, a jakże, zewnętrzną obwiązałam się w talii stokrotkowym wiankiem (który zdążył rozrosnąć się na długość kilku metrów). Przewiązałam się nim parę razy i związałam kokardą. Żołądek zamilkł. Mogłam dalej tańczyć. Koty miauczały, rytm stukałam sama, czasem słychać było z góry skowronki, choć ciszej, niż z jabłoni. Nic straconego, skowronki są takie oczywiste. Ich śpiew jest po prostu ładny. Nie wyzwala, nie skłania do refleksji. Do tego trzeba kotów. 

Ocknęłam się na ciemnej ziemi. Ktoś rozerwał mi stokrotki na brzuchu. Ból nie pozwalał wstać. Obróciłam się na bok. Tej nocy księżyc nie prześwitywał przez chmury, a koty leżały gdzieś daleko przytulone do siebie. Nie miałam siły krzyczeć.

Drugi raz ocknęłam się pod jabłonią. Pod moją najsłodszą, moją, pode mną samą, pod sercem się ocknęłam. Zobaczyłam zwisającą z niej wstążkę. Tak blisko. Na wyciągnięcie ręki, której nie miałam sił podnieść. Nie miałam sił, ale zrozumiałam gdzie i kim jestem. Kto by pomyślał, że po to zeskoczyłam, żeby samą siebie tymi prawdami zaskoczyć.

1 komentarz:

Aneta pisze...

! Tej wiosny przegapiłam odcinek !