czwartek, 19 kwietnia 2012

Śmierć po raz dwudziesty drugi

I

Przygotowałam się na umieranie, wszystko miałam gotowe, przemyślane, omodlone. Czułam już nieczucia, zgodziłam się na pustkę, na współczucie, na gnicie w pamięciach i przeplatanie się w mgłach szarych wspomnień.


Ułożyłam się wygodnie w trumnie, na białej poduszce, żeby jeszcze raz zrobić wrażenie (żywej), żeby móc się łudzić, że zostanę zapamiętana JA, nie ona. Nie ta dziewczyna – przemykająca uliczkami, wpatrzona w chodnik, starająca się sprawiać wrażenie zamyślonej, byle nikt jej nie poruszył, nie zniekształcił (do końca nie wysuszył) – ale ja. W kostnicy pojawiały się postacie różne, nie rozpoznawałam ich, nie wiązałam z nimi swojej przyszłości. W końcu zniecierpliwiona przykryłam wieko; i zanikła biel jedwabnej poduszki.


Pozostało czekać – czekałam. Czasem skrycie płakałam, ale zaraz potem znów się uśmiechałam, w końcu przecież, o czym starałam się nie zapominać, spełniało się moje życzenie. Zresztą, miałam przy sobie kilka ulubionych przedmiotów: pastelowy kubek, okulary, wstążki i syrop klonowy, dzięki którym było mi przyjemniej. Np. Gdy robiło się zimno, oplatałam sobie szyję i dłonie wstążkami. Chociaż najzimniej było mi w nogi, wydawało mi się to dziwne, oplatać nogi wstążkami – co, jeśli ktoś otworzyłby trumnę po jakimś czasie, a tu nogi we wstążkach? Nie, nie, to byłoby zdecydowanie dziwne. Okulary miałam na głowie, we włosach; nawet gdybym miała je na nosie, niczego bym nie zobaczyła. Ale na wszelki wypadek, miałam. Co jakiś czas wąchałam też syrop klonowy, leżał po prawej stronie, obok mojej szyi i wstążek. Otwieranie go i zamykanie sprawiało mi trochę trudności, ponieważ wieko wisiało kilka centymetrów nad moją twarzą, niemniej tak bardzo potrzebowałam jego relaksującego zapachu, że nauczyłam się przeprowadzać operację otwierania słoika w sposób bezgłośny i prawie bezbolesny. Po lewej stronie przy mojej szyi stał pastelowy kubek, na którego kątem oka patrzyłam, gdy robiło mi się smutno. Myślałam sobie, że przecież, skoro on nie płowieje, mimo, że nie żyje od zawsze, to i ja nie wypłowieję, gdy umrę. Tak mijało czekanie.

Po jednej z moich drzemek, usłyszałam jakiś zgrzyt. Drgnęłam. Przestraszona otworzyłam szeroko oczy, zaczęłam nasłuchiwać. Znowu! Skrzypienie... z początku rzadkie, cichutkie szmery zaczęły się mnożyć i nasilać... Serce waliło mi niemiłosiernie, nagle wieko drgnęło. Zacisnęłam oczy; nie, NIE! Ja już się zgodziłam, ja już się przygotowałam, ja już wszystko sobie ułożyłam, skończyłam, zacerowałam, ja umieram! Zdecydowałam przecież!

Zacisnęłam dłonie. Dobrze, wieko się otworzy, ja uderzę otwierającego, zasunę, będzie dobrze! Dobrze... - Z tą myślą otworzyłam oczy i nie uwierzyłam im. Wieko zniknęło.

Nie poruszyłam się, nie przekręciłam, nie westchnęłam. Zamknęłam oczy z powrotem. Znów je otworzyłam, nasunęłam okulary na nos. Otaczały mnie kwitnące gałęzie jabłoni; nade mną na błękitnym, bezchmurnym niebie świeciło słońce. Usiadłam. Siedziałam w trumnie postawionej w środku korony kwitnącego bielą drzewa. Wokół szumiały inne jabłonie, a także śliwki i sosny, wiły się pnącza purpurowych i żółtych róż, skądś słychać było śpiew ptaków. Siedziałam w trumnie, nie potrafiąc z niej zejść. Przypomniałam sobie z czasem, że przecież już kiedyś to robiłam! Wspinałam się na jabłonie, przechodziłam z korony w koronę, śpiewałam leżąc na gałęziach i obserwowałam płynące, białe chmury. Zaczęłam to sobie przypominać i spróbowałam wydostać dłonie ze wstążek. Szarpałam się kilka godzin, coś strzyknęło mi w kręgosłupie, w końcu udało się – bosą stopą dotknęłam dziewiczej kory. Zaczęłam walczyć ze swoim, włożonym w heblowaną formę trumienną ciałem, wydostając je stopniowo na grunt nieregularny, wąski, zielono-białoróżowy. W pewnym momencie, jedną ręką i drugą nogą wsparta o gałąź, próbując znaleźć miejsce dla pozostałych nogi i ręki, zdałam sobie sprawę z tego, w jak abstrakcyjnej pozie się znajduję z tymi wstążkami na szyi i wiszącej łydce, oraz z tego, że zdałam sobie z tego sprawę dopiero teraz. Co więcej, mimochodem przypomniałam sobie o syropie i kubku których nie wzięłam z trumny – całe szczęście!, nie ciążą mi żalem, że powinnam była je zostawić.

[II]

10 komentarzy:

Aneta pisze...

F*A*N*T*A*S*T*S*I*H !!!

(dzika zazdrość, i wiewiórki!)

Aneta pisze...

Oraz błąd w pisowni na cześć wiosny! ;D

doro pisze...

Oh, Laflu, Laflu!

neilii pisze...

wow...............
normalnie chce sie jabloni!!!!!

Aurora pisze...

Ja kocham kwitnące magnolie :D

Rozbawił i zaintrygował mnie ten syrop klonowy ;P A propos, wczoraj śniłam, że umarłam...

lafle pisze...

NA ZDROWIE, Kochane, na zdrowie!!:D:*

Auroro a mi się z tego wszystkiego dziś śniły koszmary x) brrrrrrrrrrrrrr jeszcze się nie otrząsnęłam....

Aneta zabiłaś mnie tymi wiewiórkami i dziką zazdrościąxD

lafle pisze...

a syrop klonowy.......... do interpretacji szerokiej poddaję ;D, zresztą, jak wszystko ;)

M. pisze...

Zmartwychwstanie wśród kwiecia jabłoni ... noooo ....!
To urodziny może?
Super się podążało za Twoimi słowami!

M. pisze...

a ptaszków 23 :)

lafle pisze...

M., niestety nie urodziny, chociaż.. może na swój sposób odrodziny;D (te z serii cyklicznych, wiesz, przechodzę to średnio 2 razy na rok;D)
Ściskam!:))) Cieszę się, że wpadasz!:DD